piątek, 6 kwietnia 2012

Poznań Półmaraton - spóźniona relacja



Pobudka 6:30 rano, chłodno - temperatura zaledwie 4 stopnie C, deszczowe chmury i ten wiatr...Wystarczyło by niejednemu odebrać ochotę do pobudki i wyjścia z domu. Nikt jednak pogody pod półmaraton nie dobiera i trzeba biec choćby "zrywało dachy". Pozostało ruszać i mieć nadzieję, że pogoda do godziny 10:00 zdoła się jednak poprawić. Jak bowiem w takich warunkach bić życiowe rekordy?

Na Maltę dojechaliśmy chwilkę po 08:00. Zdecydowaliśmy pozostać jeszcze chwilę w aucie i zza szyb poobserwować jak pojawiają się nowi uczestnicy a organizatorzy czynią ostanie przygotowania przed startem. Chwilę przed 09:00 zrobiło się na prawdę nieciekawie.  Niebo zasnuły ciemnie chmury, zawiało jeszcze mocniej i posypał się śnieg...  Na szczęście nie trwało to długo, w końcu udało nam się wypełznąć z auta i już w strojach startowych ruszyć na rozgrzewkę.

W miejscu startu tłumy a my ustawiliśmy się tam, gdzie nasze miejsce - w sektorze na 1:30 czyli bezpośrednio za dygnitarzami w startówkach:) Aura tymczasem spłatała wszystkim bardzo miłego figla. Wyszło słońce, wiatr zelżał a temperatura poszła w górę o kilka stopni. Wyglądało tak, jakby "ten Ktoś" u góry wcisnął na konsoli klimatycznej guzik z napisem "idealna pogoda biegowa". Jeszcze tylko mały dylemat odnośnie tego kiedy mam nacisnąć przycisk start w Garminie (wyszło na to, że razem ze strzałem startera) i... ruszyliśmy.  Zgodnie z naszym postanowieniem zdecydowaliśmy się biec na wirtualnego partnera w Garminie kontrolując jednocześnie pozycję baloników. Wiedzieliśmy, że aby dobiec na choćby 1:29:30 czeka nas albo ciągły bieg w tempie około 4:15 albo progresywnym, co w teorii pozwoliłoby nam zacząć nieco wolniej (choćby 4:20) by po około 5 km stopniowo cisnąć na gaz. Wyszła hybryda... Mimo, iż staraliśmy się kontrolować tempo, to po pierwszych 7-8 km okazało się, że mamy około 50-60 metrów przewagi na naszym wirtualnym "kolegą" w zegarku.

Taki stan utrzymywał się do około 10km, kiedy to zupełnie niespodziewanie balony na 1:30 zrównały się z nami. Muszę przyznać, że byłem nieco zaskoczony. Wydawało mi się, że trzymaliśmy równe tempo a tymczasem musieliśmy naturalnie zwolnić na ostatnim podbiegu. I wtedy stało się coś, co do dziś nie daje mi spokoju... Albo w przypływie endorfin i adrenaliny albo ciągnięty strachem, że może się nie udać bez słowa zacząłem cisnąć do przodu; byle przed balony. Wówczas tego nie wiedziałem, ale już wtedy nasz plan biegu zespołowego legł w gruzach. Do samej mety obejrzałem się za siebie tylko raz by sprawdzić czy Tomek ciągnie za mną. Niestety straciliśmy się z oczu...

Dalszy bieg odbył się "w samotności" i niewiele z tego etapu pamiętam. Wiem, że gdzieś za mną co pewien czas odzywały się donośne okrzyki pacemakerów zagrzewających ludzi by nie zwalniać. Kiedy ich głosy się zbliżały ja podkręcałem tempo. Czułem  się jak na jakimś obozie wojskowym, gdzie zacietrzewiony kapral pogania szeregowców. Przed oczami stanęły mi obrazy z takich filmów jak "Full Metal Jacket" czy "Band Of Brothers"


To był jakiś koszmar... Pamiętam, jak mijałem miejsce, w którym niespełna pół roku wcześniej podczas poznańskiego maratonu złapały mnie potężne skurcze. Pomyślałem - "A co się stanie jak znów mnie dopadną?" Nic takiego na szczęście się nie stało. Zamiast tego przyszedł ostatni kilometr i ostateczna walka o utrzymanie tempa. Tam wreszcie dopadły mnie te wredne balony a raczej ich przedni "odłam". Kątem oka i w oddali widziałem koniec Malty i metę. "O rany - przede mną jeszcze cała jej długość! Kto wymyślił tę głupią liczbę 21 097,5 m? Gdzie jest Tomek?" Usłyszałem: "- Widzę tu znacznie lepsze czasy niż 1:30!" To był pierwszy z pacemakerów, który mijał mnie wraz z gromadą tych, którzy postanowili pocisnąć na ostatnim kilometrze. Przez moment nawet udało mi się dotrzymać im tempa. Tylko prze moment, bo nieoczekiwanie okazało się, że wbiegłem "na wieloryba". Na tym ostatnim podbiegu, tuż przed skrętem z głównej ulicy w kierunku jeziora nogi zatrzeszczały jak deski szkunera. Czułem, że moje łydki zaraz eksplodują. Na kolejnych 200-300 metrach desperacko trzymałem się ostatnich niedobitków z grupy 1:30. Kiedy na ostatnich metrach zbiegałem do mety zegar tykał 1:29:57, 58, 59... 1:30:02. I tyle wyniósł mój czas brutto (netto 1:29:54). Tomek wbiegł 19 sekund po mnie z czasem brutto 1:30:21 (netto 1:30:13).

Do odgwizdania pełnego sukcesu zabrakło bardzo niewiele. Trudno w tej chwili spekulować czy udałoby się gdybyśmy trzymali się pierwotnych założeń zdając się na wirtualnego i stopniowo odrabiając straty? Czy udałoby się nie tylko dotrzymać należytego tempa albo nawet wspólnie przegonić balony? Dlaczego Tomek nie pocisnął wtedy za mną? Zabrakło doświadczenia czy zgrania? Wiele z tych pytań pozostaje bez odpowiedzi. Chociaż bieg zespołowy nie wypalił do końca a oficjalne czasy brutto nie okazały się być poniżej wymarzonego 1:30 to jakby nie było zabrakło tak niewiele a każdy z nas zrobił w ten dzień swoją życiówkę. Tomek poprawił swój ostatni rezultat o 3 minuty ja jako jeszcze "świerzynka" aż o 14 minut. Dla mnie była to też kolejna lekcja, podczas której wirtualny tym razem nauczyciel grubą kreską podkreślił na tablicy zdanie: "Sport uczy pokory".

PS.
Choć nie udało się z "Maltanami" już za kilka miesięcy powalczymy z Gryfami w Szczecinie i tam jestem pewien, że połamiemy im te krzywe dzioby ;) Przez całą imprezę towarzyszył nam Daniel, który napstrykał dla nas fajne zdjęcia dostępne tutaj i tutaj. Oficjalne wyniki zaś znajdziecie tutaj.
(witek)

0 komentarze:

Prześlij komentarz