Ósma Maniacka Dziesiątka odbyła się 17 marca 2012 roku. Do biegu zarejestrowało się 2134 osoby z czego faktycznie udział wzięło 1938 zawodników (dla porównania w zeszłorocznej edycji 1433 zawodników). Jak na imprezę tego formatu wynik na prawdę imponujący. Rok rocznie powiększająca się liczba startujących niewątpliwie dobrze świadczy o samym biegu, jego lokalizacji a także potwierdza nienaganną organizację oraz rzetelne wsparcie medialne i sponsorskie.
Jeśli chodzi o mnie, to był to mój pierwszym start w tej imprezie oraz drugi oficjalny bieg na Malcie w ogóle (pierwszy miał miejsce 1 stycznia tego roku w ramach Biegu Sylwestrowego). Z ciekawością więc wyczekiwałem dnia zawodów obserwując jak powiększa się lista startowa. Sam bieg dla mnie miał być sprawdzianem szybkościowym a za cel odważnie obrałam sobie "złamanie" czterdziesto-minutowej, magicznej bariery na tym dystansie. Z uwagi na intensywne przygotowania do Biegu Rzeźnika nasz plan treningowy uległ jakiś czas temu istotnym modyfikacjom polegającym na zredukowaniu w nim treningu szybkościowego na korzyść elementów siłowych i wytrzymałościowych. Z tego też powodu obawiałem się czy mój ambitny plan nie okaże się niewypałem...
Na starcie, jak to na starcie - tłoczno... Biegaczy podzielono na cztery sektory efektem czego trafiłem do tego oznaczonego literą C lądując w dość znacznej odległości od linii początkowej. Bieg rozpoczął się z drobnym opóźnieniem. Początek (z uwagi na ciasnotę) to mozolne przesuwanie się do przodu. W końcu jednak i ja znalazłem się na linii startu i uruchomiwszy Garmina - ruszyłem do przodu. Już wówczas wiedziałem, że jeśli za chwilę nie będę miał więcej swobody - mój wielki plan szybkościowy spali na panewce i to na samym początku biegu. Desperacko szukałem miejsca gdzie mógłbym się rozpędzić i na szczęście znalazłem - chodnik na uboczu :) Od teraz rozpoczęła się moja gonitwa z czasem. Znałem swoje możliwości; wiedziałem, że na treningach bez problemu udawało się trzymać tempo 4:40 i 4:30 przez nawet więcej niż 10km. Tutaj miałem przy sobie dodatkowego sprzymierzeńca, naturalny i legalny doping, królową nadnerczy - Adrenalinę ;) Pierwsze 2-3km to w większości delikatny zbieg w dół, dzięki czemu udało się uzyskać tempo w okolicach 3:50. Oby tylko utrzymać je do końca... Oficjalny czas osiągnięty na półmetku wyniósł jak się później okazało dokładnie 00:20:07. Teraz pozostało już tylko pilnować tempa i liczyć na to, że ewentualną różnicę odrobię finiszując na ostatnich dwóch kilometrach. Plan może by i wypalił gdybym wówczas wiedział, że jestem odrobinę za wyznaczonym celem. Ja jednak wspaniałomyślnie ustawiłem swojego Garmina w ten sposób by pokazywał samo tempo na kilometr. Na kolejnych 3 kilometrach moje tempo spadło z 3:50 do 4:00. Wiedziałem i czułem, że zaczynam powoli słabnąć. W moje myśli wkradło się zwątpienie, powoli zaczynałem zdawać sobie sprawę z ogromu wysiłku jaki mimo niewielkiego już dystansu będę musiał włożyć by nadrobić stracone sekundy a może i minuty... Dziewiąty kilometr to tempo 4:16. Tutaj - walcząc ze zrezygnowaniem i zmęczeniem - straciłem najwięcej... Zegarek zadrżał na mojej ręce. Wiedziałem, że do mety pozostał ostatni kilometr. "Jak finisz, to finisz; musi być szybciej" - pomyślałem i bez względu na końcowy rezultat przyspieszyłem. Kiedy wbiegałem na metę tempo znów wyniosło 3:50. Niestety za późno...
Oficjalny czas netto jaki osiągnąłem wyniósł 00:40:25 przy średnim tempie na całym dystansie 4:02. Wśród 1938 startujących zająłem 227 miejsce (byłem 79 w mojej kategorii wiekowej i 217 wśród mężczyzn). Ponieważ znalazłem się wśród pierwszej 500-tki biegaczy otrzymałem srebrny medal :)
Epilog ;)
Nie pamiętam kiedy ostatnio czułem tak potworne zmęczenie :) Wiedziałem, że tego dnia dałem z siebie wszystko. Po chwili wytchnienia pojawiła się także ogromna radość. Do "złamania" tej upragnionej czterdziestki zabrakło przecież niewiele, bo raptem 24 sekundy. A co najważniejsze pobiłem swój ostatni nieoficjalny rezultat na tym dystansie aż o 3 minuty! Podczas zawodów towarzyszyła mi moja kochana rodzina, której za wsparcie i wytrwałość serdecznie dziękuję!
Koniec biegu okazał się początkiem świętowania. 17 marca, to przecież dzień św. Patryka - święto, które rok rocznie staram się hucznie obchodzić. Do tego jeszcze życiówka na 10km i mamy podwójną okazję do świętowania! Ten wieczór należał zatem do Keen-On-Run. Spędziliśmy go w poznańskim Irish pubie Tanner's, którego właścicielem jest mój serdeczny kumpel z lat studiów. Był Guinness, muzyka na żywo, gwar i dużo rozmów nie tylko o bieganiu. Do domu wróciliśmy o 4 nad ranem a z naszej eskapady zachowało się poniższe zdjęcie ;)
Wyniki z biegu dostępne tutajGarść zdjęć tutaj
I jak zwykle zapis trasy z Garmin Connect
(witek)
0 komentarze:
Prześlij komentarz